MOJA DROGA DO SKRZYPIEC

Moja droga do muzyki wydawałoby się normalna, tak jak każdego normalnego dziecka, które zostało zapisane do szkoły muzycznej. To był początek lat osiemdziesiątych, kiedy rodzice zapisali mnie do pierwszej klasy na egzaminy wstępne do szkoły muzycznej, więc musiałem zaklaskać, powtórzyć jakiś rytm, zaśpiewać jakąś piosenkę. Zostałem przyjęty do szkoły muzycznej na skrzypce jako najmłodszy z trójki rodzeństwa. Moje rodzeństwo też grało na skrzypcach. Rodzice wcześniej odkryli u mnie słuch absolutny, więc to jakby było konsekwencją. Uczyłem się jak każde normalne dziecko w tamtych czasach. Robiłem program według wymogów szkolnictwa, według tradycyjnej polskiej szkoły skrzypcowej. Ćwiczyłem to, co wszyscy wtedy ćwiczyliśmy. Gamy, etiudy po kolei. Te wszystkie wprawki, palcóweczki. To była długa droga, tak jak edukacja. Potem miałem szczęście. Ja w ogóle miałem szczęście, że trafiałem na profesorów, którzy po pierwsze bardzo dobrze mnie ustawili warsztatowo. To też zawdzięczam mojej mamie, która, zanim jeszcze rozpocząłem tą prawdziwą naukę na skrzypcach, nauczyła mnie trzymać smyczek. Na ołóweczku. Dawała mi ołówek i uczyła mnie takiego najbardziej naturalnego układu, w jaki sposób trzymamy smyczek na ołówku. Z tego, co pamiętam, byłem posłusznym dzieckiem. Nie… oczywiście, jak każde dziecko byłem sobą. Nie zawsze chciało mi się ćwiczyć, bo wolałem wyjść. Ćwiczyłem i patrzyłem jak za oknem koledzy kopią na podwórku piłkę, jeżdżą na rowerach, bawią się. Zawsze musiałem najpierw poćwiczyć na skrzypcach, później się odrabiało lekcje. Od najmłodszych lat nauczyłem się tego systemu. Później z każdym następnym rokiem uczyłem się cierpliwości, tej konsekwencji, tej powtarzalności w ćwiczeniu i tego, że po kolei musiałem zrzekać się wszystkiego i poświęcić wszystko dla ćwiczenia na skrzypcach.

To były moje początki – w Szkole Muzycznej w Olsztynie. Najpierw u pana Zbigniewa Ciuciasa, później u Antoniego Hoffmana, który był starszym profesorem. Profesor Antoni Hoffman prowadził mnie przez następne lata. Następnie przeprowadziłem się z rodzicami pod Warszawę i dojeżdżałem na lekcje skrzypiec do warszawskiej szkoły Elsnera na Miodowej, obecnie na Rakowieckiej. Pierwsze lata spędziłem u pani Agnieszki Cypryk, a później trafiłem do klasy profesora Janusza Kucharskiego. Czyli to było już liceum. Początek liceum, pierwsza klasa, miałem niecałe 15 lat. Tamte lata to był właściwie drugi stopień szkoły muzycznej. To był okres najbardziej decydujący w mojej karierze, bo wtedy bardzo szybko zaczęło się składać wszystko. I ta droga, której coraz bardziej byłem świadomy. Postanowiłem sobie, to było takie trochę abstrakcyjne marzenie, żeby wygrać konkurs Paganiniego. Tak, jako młody chłopiec marzyłem, że byłoby cudownie, byłoby pięknie wygrać ten konkurs. Oczywiście marzyłem jako dziecko. To było dla mnie tak abstrakcyjne. Taka abstrakcyjna myśl.

Z czasem zacząłem brać coraz częściej udział w różnych konkursach. Zacząłem się wybijać spośród innych uczniów. Profesor Kucharski zaczął we mnie bardzo mocno inwestować czasem i repertuarem, więc w wieku 16 lat miałem rozwinięte wszystkie techniki skrzypcowe, które do dzisiaj utrwalam. Ćwiczę repertuar, który profesor Kucharski mi dawał, a jeszcze wcześniej Agnieszka Cypryk, żeby rozwijać te wszystkie techniki skrzypcowe. Techniki, których się używa jako wirtuoz skrzypiec. Jako dwudziestoletni chłopak wyjechałem do Niemiec, aby kontynuować studia.

Ostatnim szczeblem mojej edukacji było spotkanie z jednym z największych, jedną z największych legend skrzypiec – maestro Salvatore Accardo, o którym słyszałem już od młodych lat, jako o jednym z największych skrzypków. To był taki mój ostatni szlif. Właściwie ostatnia inspiracja. Największej wrażliwości, takiej tkliwości w graniu na skrzypcach uczył mnie profesor Kucharski, tych wszystkich „smaczków”, jak ja to nazywam. Ale to długo trwało, zanim ja mentalnie do tego dojrzałem.

Każdy z nas dojrzewa jako człowiek i to co nas spotyka w życiu, czy to są piękne czy tragiczne doświadczenia, to wszystko jakoś nas rozwija mentalnie i to, co przeżywamy w środku, mając tę wrażliwość artysty, przelewamy na nasz instrument. Prawda, że 10 lat bardzo szybko mija, ale to jest też kawał czasu. Każde 10 lat to nowe doświadczenia. Wraz z upływem czasu naturalnie dojrzewamy jako ludzie i to ma przekład też na naszą grę. Na głębię tej interpretacji. Także moja droga cały czas trwa. Wydaje mi się, że dopiero od niedawna zaczynam powoli czuć i rozumieć, o co tak naprawdę chodzi w muzyce.

Autor: Mariusz Patyra